Bryce National Park – Utah

Skały, które chcą mówić

Bywają takie momenty, że człowiek musi się mocno uszczypnąć, by się przekonać, że nie śni. Zachód słońca w Bryce Canyon National Park w Utah jest monumentalny jak gotyk, kolorowy jak tęcza i przejmujący jak cisza po burzy.

Bryce National Park

„Nie wolno spuścić z oka krowy w tym piekielnym miejscu” – tak miał powiedzieć Ebenezer Bryce, mormon ze Szkocji; prawdopodobnie był on pierwszym Europejczykiem, który w XIX wieku postawił stopę na terenie dzisiejszego parku narodowego nazwanego od jego nazwiska. Ten z gruntu farmerski punkt widzenia najlepiej wyraża zdziwienie połączone z pewnym lękiem, które ogarnia nas na widok tych niezwykłych form zaklętych w skałach. Bryce był prostym cieślą, od razu jednak zrozumiał, że za oprowadzanie po tym terenie ludzie gotowi będą mu zapłacić. W 1875 roku zaczął więc świadczyć taką usługę przyjezdnym, ale po pewnym czasie zrezygnował i wyjechał do Arizony. Był mormonem i do jego misji nawracania nie przystawało siedzenie z założonymi rękoma. A może udał się w nieznane, ponieważ zaczął się bać? Niemniej jego nazwisko na trwałe przylgnęło do tego miejsca.
Zajeżdżamy do parku późnym popołudniem i od razu kierujemy się do punktu widokowego Sunset Point, aby zobaczyć otoczony legendą zachód słońca. Przy małym zachmurzeniu grę promieni słonecznych na skałach widać, jak ktoś sprawdził, z odległości ponad 160 kilometrów!

„Nie wolno spuścić z oka krowy w tym piekielnym miejscu” – tak miał powiedzieć Ebenezer Bryce, mormon ze Szkocji.

Na zwiedzanie parku trzeba poświęcić co najmniej jeden dzień, zaczynając oglądanie od Sunrise Point. W sumie przejazd przez 14 głównych punktów widokowych zajmuje minimum 3– 4 godzin. W parku można przemieszczać się nie tylko własnym pojazdem, ale też skorzystać z darmowych autobusów, w ruchu wahadłowym wyruszających spod centrum turystycznego na trasę Bryce Amphitheater Route co 15 minut. Dzięki nim możemy całkowicie poddać się urokom natury, nie rozpraszając uwagi na pilnowanie się trasy i szukaniu miejsc parkingowych.

Oprócz punktów widokowych do dyspozycji turystów wytyczono szlaki spacerowe, od liczących zaledwie kilkaset metrów do dużej 50-kilometrowej pętli. Mają one różny stopień trudności, ale każdy znajdzie coś dla siebie. Dokładne informacje na ten temat można poszukać w materiałach, które otrzymamy przy wjeździe do parku albo znajdziemy w intrenecie. Oglądanie wspaniałych krajobrazów pieszo dostarcza naprawdę niezwykłych wrażeń. Trasy są świetnie oznakowane, a po drodze co jakiś czas znajdują się punkty (Hydration Station), w których można napić się wody i uzupełnić jej zapasy. Jest to istotne, bo latem temperatura na dnie kanionu przekracza niejednokrotnie 38 stopni Celsjusza i w połączeniu z niską wilgotnością błyskawicznie potrafi spowodować odwodnienie. Zimą można pokonywać niektóre trasy także na nartach. Miejsce jest też znane jako idealny punkt do obserwacji nieboskłonu. Średnio w Stanach na terenach odsłoniętych można w nocy, jeśli niebo nie jest zachmurzone, zobaczyć około 2500 gwiazd, tutaj zaś około 7500.

W języku polskim i angielskim kanion to przełom wąskiej rzeki w dolinie o stromych zboczach. Bryce nie jest wbrew nazwie kanionem, ponieważ nie przepływa tamtędy żadna rzeka. Dlatego w przewodnikach często określany jest jako amfiteatr. Najbardziej charakterystyczną cechą parku są formacje skalne, tzw. hoodoos, zwane po polsku iglicami, stożkami, ostańcami. Ich urok bierze się z różnorodnego składu geologicznego. Twardsze skały podczas formowania się górotworu ułożyły się w wyższych partiach, a miękkie w niższych. Później przez miliony lat wypiętrzone skały były poddawane erozji wodnej oraz obróbce termicznej, która postępuje w tym regionie szczególnie intensywnie w wyniku dużych skoków temperatury w ciągu doby i podczas całego roku. W efekcie iglice są pozostałością twardszych skał. Tworzą one fantastyczne formy przypominające czapy, maczugi, czasem łuki, mosty czy okna skalne.

Słowo hoodoo zaczerpnięte z języka francuskiego bynajmniej nie jest terminem geologicznym – oznacza człowieka przynoszącego pecha. W angielskim słowo to ma wiele znaczeń, wszystkie o konotacji raczej negatywnej. Na przykład używa się go na określenie czegoś, co jest uważane za zły znak. Skały prawdopodobnie nazwano tak w nawiązaniu do wierzeń Pajutów, szczepu Indian, który żył w tych okolicach przed przybyciem kolonizatorów, po czym uległ zagładzie bądź rozproszeniu.
Otóż według nich okolice Bryce Canyon zamieszkiwały istoty zdolne do przemieniania się ze zwierząt w ludzi i na odwrót. Nie były to jednak dobrotliwe stwory. Nie tylko walczyły między sobą, ale też dręczyły zwykłych ludzi. Można by rzec, że to w kulturze Pajutów odpowiedniki diabłów. Według legendy w końcu dobry bóg Kojot, widząc niegodziwość tych stworów, zamienił je w skały. Hoodoos stoją, tworzą szeregi, kucają, tulą się do siebie w trwodze i oczekiwaniu najgorszego.

Odrobina wyobraźni wystarczy, by wpatrując się w czerwone formacje, dostrzec w nich ludzkie kształty. Tak postrzegali skały Pajutowie i dlatego nazywali je „twarzami pomalowanymi na czerwono”. Do najbardziej znanych hoodoos należą opatrzone współczesnymi określeniami Młot Thora, Myśliwy i Królowa Wiktoria.

Masowy napływ turystów w okolice niespotykane gdziekolwiek indziej rozpoczął się po 1919 roku. W 1929 roku zgodnie z dekretem prezydenta ten teren uznano za Park Narodowy. Z czasem jego powierzchnia się rozrastała i zaczęto budować bazę turystyczną, schroniska, pola namiotowe, drogi dojazdowe etc. Uroda tego miejsca polega na wyjątkowych na świecie skałach i ich kolorystyce. Czy drzemie w nich magiczna siła? Rozstrzygnięcie pozostawiam każdemu kto tam zawita, ale polecam przynajmniej na chwilę zamknąć oczy i pomyśleć, jeśli nie o stworach zaklętych w skałach, to przynajmniej o Indianach Pajuti, którzy jako zorganizowana społeczność przestali istnieć na tych ziemiach, gdy masowo zaczęli przybywać biali osadnicy, poprzedzeni zwykle oddziałami wojska.

Widząc nieuchronną zagładę plemienia, Pajutowie zwracali się o pomoc do sił nadprzyrodzonych. Ich szaman Wovoka pod koniec XIX wieku wymyślił “taniec ducha”, który łączył wierzenia Indian z chrześcijańskim mistycyzmem. Taniec trwał zazwyczaj pięć dni, podczas których przestrzegano postu i poddawano się rytualnemu duchowemu oczyszczeniu. Ponoć miał on sprowadzić znów na tereny Pajutów wybite wcześniej bizony i jednocześnie zablokować drogę białym najeźdźcom.

Modły Indian podgrzewały atmosferę i w końcu przestraszyły kolonizatorów. Zakazali oni obrzędowych tańców, nazywając je szaleństwem fałszywego mesjasza. I zaraz „wytłumaczyli” Pajutom z pomocą armat, że nie powinni oddawać się rytualnym tańcom; wybili im też z głowy wszelką nadzieję. 29 grudnia 1890 roku pod Wounded Knee zaatakowali Pajutów, masakrując kilkuset Indian, w tym kobiety i dzieci. Potencjalne powstanie przeciwko białym zostało zdławione w zarodku.

Życie płynie naprzód i dziś dramaty, których świadkiem były te ziemie, odeszły w głęboką niepamięć, ale pozostało piękno natury, które jest wieczne i nie poddaje się analizie; za to można je poczuć jak niewidzialny powiew wiatru.

Scroll to Top